Powiadomienie o plikach cookie Strona korzysta z plików cookies i innych technologii automatycznego przechowywania danych do celów statystycznych, realizacji usług i reklamowych. Korzystając z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki będą one zapisane w pamięci urządzenia, więcej informacji na temat zarządzania plikami cookies znajdziesz w Polityce prywatności.

Kontakt z redakcją: tel. 41 2511951 alinajedrys@gmail.com


BEZPŁATNIE PUBLIKOWANE SĄ JEDYNIE OGŁOSZENIA NIEKOMERCYJNE.

  • Kategoria: Kultura

Książka, którą się zachwycił świat

  Pochodzący z miasta Skarżysko-Kamienna Alfons Walkiewicz, napisał swą biograficzną książkę, dotyczącą jego wojennych przeżyć, a którą zainteresował naszą zagraniczną polonię.

  - Ja mieszkam w Detroit w USA, ale korzenie mam czysto polskie- mówi Anna Surmowicz. Gdy sięgnęłam po książkę pana Walkiewicza, mogę powiedzieć, że zachłystywałam się każdym zawartym w niej zdaniem. Łzy zalewały mi oczy, kiedy czytałam, ile trudu i poniewierki przeszli moi rodacy, gdy na ziemi moich przodków, szalała II wojna światowa- relacjonuje kobieta. 

.

- Książka pana Alfonsa Walkiewicza, nosząca tytuł „ Tego się nie zapomina”, przez kilka nocy z rzędu spędzała mi skutecznie sen z oczu, gdyż czytając ją rozpamiętywałam minione dni, które dla wielu moich rodaków pamiętających okres wojny, były wykładnikiem ich patriotyzmu - dopowiada Jan Wąsiewicz z Chicago. Pragnę w tym momencie dodać, że jest ta książka dla mnie prawdziwym bestsellerem, który powinna znać każda osoba mieniąca się być Polakiem- dodaje pan Jan.

  - W moich wspomnieniach, zawarłem praktycznie cały mój świat, kiedy to zdobycie kawałka suchego chleba było wyjątkowym sukcesem - wtrąca autor książki. W tym miejscu, chciałbym zacytować urywek mojej biografii, którą właśnie opisałem…

 - Gdy wieziony z Radomia, po kilku dniach dotarłem do obozu koncentracyjnego, już na rampie kolejowej poznałem zasady w nim panujące. Popychanie, bicie nas kolbami karabinowymi, kopanie wychudzonych ciał ludzkich, było zwiastunem tego, co obowiązywało w tym miejscu – opowiada pan Alfons. W końcu weszliśmy przez bramę, na której wykuty był napis: „Arbeit macht frei”, ale to ostatnie słowo budziło w nas wiele wątpliwości. Wokół obozu, rozciągały się podwójne zasieki z drutu kolczastego podłączone do wysokiego napięcia. Nad ogrodzeniem, widać było wieżyczki wartownicze ze strzegącymi obozu, uzbrojonymi po zęby wartownikami. W dali widać było wysoki komin krematoryjny, początkowo do złudzenia przypominający komin fabryczny. Od niego, czuło się często mdły smród palonych ciał ludzkich. Dotarliśmy w końcu do łaźni. Tutaj i tak mieliśmy dużo szczęścia, gdyż zamiast cyklonu, z pryszniców polała się lodowata woda, w której to choć trochę obmyliśmy się po trudach podróży. Po wątpliwej jakości kąpieli, popędzono nas gdzie oczekiwali wszystkich fryzjerzy. W błyskawicznym tempie spadały włosy, brody i wąsy. To było bolesne wyrywanie, a nie strzyżenie. Ogolonych zanurzano w dużej kadzi napełnionej silnie szczypiącym w oczy środkiem dezynfekcyjnym. W drzwiach do łaźni rozdawano mydło z gliny i jeden mały ręcznik na pięć osób. Biegliśmy nago ulicami obozowymi, wysypanymi ostrym żwirem, niewytarci, po zimnym wietrze do magazynu odzieżowego. Gdy już dostaliśmy biało- niebieskie mundurki, otrzymaliśmy przydział do bloków. Do środka wpędzano nas grupami, po dziesięciu. Wewnątrz podchodziliśmy pojedynczo do innych więźniów, od których otrzymywaliśmy koszule i kalesony oraz wydawano nam odbite na kawałku płótna numery, które należało przyszyć na marynarce i z zewnętrznej strony prawej nogawki spodni. Otrzymałem nr 73 526 i od tej pory utraciłem własne nazwisko. Staliśmy się wszyscy numerami. One były jedynym dowodem tożsamości. Pod numerami każdy przyszywał „winkiel” czyli inaczej mówiąc trójkąt. Kolor trójkąta oznaczał powód aresztowania więźnia: czerwony – polityczny, zielony – bandyta lub złodziej, czarny – sabotażysta, różowy – homoseksualista, fioletowy – babtysta, a z gwiazdą Dawida – Żyd – wtrąca ze łzami pan Walkiewicz….

  - Od ponad dwudziestu lat, mieszkam w Cape Town w RPA – dodaje Renata Konderko. Książka pana Alfonsa, za każdym razem kiedy ją czytałam, ściskała mnie za gardło, wywołując uczucie totalnej bezsilności i żalu. Najbardziej dotknął mojego serca i wyobraźni taki fragment wspomnień autora…

…- Po pewnym czasie, zapędzono nas do sąsiedniego budynku, gdzie zniesiono nasze, oddane przed kąpielą, rzeczy. Tu dokonywany był ich spis na specjalnym formularzu, który każdy musiał podpisać. Następnie spisywano dokładnie wszystkie dane personalne dotyczące nie tylko więźnia, ale i jego rodziny. Pytali zatem, czy ktoś pije, czy pali, czy w rodzinie nie było wypadków obłędu, chorób zakaźnych jak kiła, gruźlica. Długo musieliśmy czekać na swoją kolejkę. Przyglądaliśmy się wzajemnie jeden drugiemu, a wielu załamywało się psychicznie, już na tym etapie pobytu w obozie. Przewodnik przyprowadził nas pod jakiś piętrowy, murowany blok i pożegnał słowami: „To jest blok nr 10, a na piętrze jest 10a i tam będziecie mieszkać. Macie tam miejsca pod dostatkiem i koce, możecie spać”. W ciemnościach panujących na bloku niemożliwe było zorientować się, gdzie kto się znajdował. Łóżek nie było, spaliśmy zatem na betonowej podłodze, na której znajdowała się rozsypana cienka warstwa słomy. Obok był blok śmierci, posiadający numer 11. Przed tym blokiem, rozstrzeliwano ludzi, a te egzekucje widać było z naszego bloku, przez dziurawe blindy okienne. W końcu zaległa cisza, wszyscy pogrążyli się we śnie. Ale już następnego dnia, na apelu stałem na baczność przed blokiem zakwalifikowany jako zdolny do pracy. I tak rozpoczął się mój pierwszy dzień ciężkiej pracy w obozie. Dzień pracy trwał tu dwanaście godzin. Zaczynał się o szóstej rano apelem, a kończył o szóstej wieczorem też apelem. Kilkudziesięcioosobowy zespół orkiestry dętej grał przy bramie wyjściowej rano, podczas wymarszu komand do pracy, grał on też podczas naszego powrotu do obozu po pracy. Za jakieś przekroczenie regulaminu bądź braku więźnia, blok, a nawet cały obóz, miał apel karny i wtedy dzień z dwunastu godzin przedłużał się do późna w nocy. 

 - W pierwszym dniu, mojego pobytu w obozie, tuż po apelu zapędzono nas do walcowania terenu między blokami. Czterech z nas ciągnęło ciężki dyszel dużego, stalowego walca do ubijania drogi. Ci, którzy nie mieli butów, ranili sobie stopy ostrym żwirem. Te rany jątrzyły się i boleśnie ropiały. Kiedy ktoś ustawał w pracy, miał jeszcze dodatkowe rany na głowie od uderzeń kapo. Razem ze mną ciągnął walec przez tydzień nauczyciel przyrody z lubelskiego gimnazjum. Kapo znał go, bo codziennie bił go za posiusiany siennik. Profesor spał na bloku obok mnie. Kiedy wstaliśmy do pracy następnego dnia, kapo zdążył jeszcze skontrolować siennik, na którym spaliśmy z profesorem. Posłanie przeschło, lecz pozostała na nim duża plama. Kapo z miejsca zwrócił się do profesora i uderzył go w twarz. Naraz, na podłodze utworzyła się spora kałuża. Kapo rozkazał profesorowi pójść na blok, a po powrocie wieczorem po pracy zauważyłem, że profesora brakowało. Następnego dnia dowiedziałem się, że profesor Śliwiński nie żyje. Po kilku dniach, na porannym apelu, przyszedł przed nasz blok SS-man i wykrzyknął do czterystu stojących na baczność więźniów, aby szybko wystąpili tokarze. Wystąpiłem i ja. Kiedy na zadawane pytania odpowiedziałem, że ukończyłem Szkołę Techniczną i umiem pracować na tokarce, strugarce i frezarce, SS-man zabrał mnie i starszego ode mnie tokarza, poza teren obozu do pracy w zakładzie napraw. Jesienią i zimą było tam cieplej pracować niż na dworze. Po kilkunastu dniach mojej pracy przy tokarce, schwytano jednego z więźniów na próbie ucieczki. Stało się to przed południem, w godzinach pracy. Natychmiast zawyły syreny. Potem zarządzano apel, a gdy cały obóz, wśród wzmożonych wrzasków SS-manów i kapo, ustawił się blokami w przepisowych dziesiątkach, czekaliśmy godzinami na schwytanie uciekiniera. Nikt nie mógł wystąpić z szeregu. Czasem, gdy ktoś cierpiał na biegunkę, spuszczał szybko spodnie, kucał i po kilku sekundach wstawał. Pilnujący nas SS-mani dostrzegali wszystko. Winny nieporządku zmuszany był skakać w kucki wokół własnych odchodów i szczekać jak pies. W końcu odnaleziono uciekiniera, którym okazał się Polak Edward Świerszczyka. Szedł kopany i popychany przez gromadę otaczających go SS-manów. Kilkanaście tysięcy ludzi, sztywno wyprostowanych na baczność, wpatrywało się w niego w milczeniu. Gdy doszedł do środka placu apelowego, uderzenie pięścią w plecy zmusiło go do wyprostowania się. Wtedy jeden z SS-manów Schmidt, założył mu na piersi i plecy przewiązane sznurkiem dwie tablice z napisem: Hura! Jestem znów tutaj.

 - Właściwie nie wiem co mam powiedzieć, gdyż słowo piękna jest ta książka, jest zbyt słabym określeniem- dodaje Marek Sączyński z Francji. Po przeczytaniu tego okazu literackiego, jestem wdzięczny Bogu za to, że historię drugiej wojny znam tylko z kart historycznych książek. Najbardziej spodobał mi się następujący fragment tej obozowej powieści…

…-Przed świętami Bożego Narodzenia kazano mi się przenieść na blok 24. Były tam drewniane, trzypiętrowe łóżka, a w nich były sienniki ze słomą. Dostałem środkowe łóżko. Pode mną spał Antek Rychłowski z Jarosławia, numer 34. Jego ojciec był granatowym policjantem, którego Ukraińcy spalili we wrześniu 1939 roku. Antek przyjechał do Auschwitz pierwszym transportem tarnowskim w 1940 roku i pracował w komando „Kanada”, gdzie znajdowała się odzież i pieczywo z transportów Żydów. Zdarzało się czasem, że w ich ubraniach podczas sortowania, znajdowało się złoty pierścionek, albo złotą obrączkę. W wigilię Bożego Narodzenia spotkało mnie szczęście, bo znalazłem przy śmietniku czerwonego buraka. Antek przyniósł po pracy trzy przemarznięte ziemniaki i postanowiliśmy na ogniu z tych warzyw ugotować wieczerzę. Spaliłem wtedy cztery deski spod siennika i spadłem w nocy wraz z siennikiem na leżącego pode mną Antka, a wigilijną zupę zjedliśmy i tak surową, aż dostaliśmy obaj biegunki. Taka była moja pierwsza gwiazdka, w tym zapomnianym przez wszystkich miejscu. Z każdym dniem stawałem się coraz słabszy. Minęło następnych kilka tygodni ciągłej walki o przetrwanie. Ale tej pierwszej obozowej wigilii nie zapomnę nigdy…

  Jak zatem widzimy, książka Alfonsa Walkiewicza, nosząca tytuł „ Tego się nie zapomina”, w pewien sposób promuje nasze miasto wśród polonii zagranicznej, gdyż jej autor pochodzi ze Skarżyska, a mieszkał on niegdyś przy dzisiejszej ulicy 3 Maja.
 

 
© Ewa Michałowska Walkiewicz / TSK24 Team

Ostatnie komentarze

  • Daj pan spokój.. powiedział(a) Więcej
    Za co temu nieudacznikowi dziękowali?.., może za to że rozwalił dokumentnie nasze miasto i katastrofalnie je... 8 godzin temu
  • wer powiedział(a) Więcej
    czyli brak taxówkarzy... 1 dzień temu
  • Kalafior47 powiedział(a) Więcej
    Miejmy nadzieję że w pace powiększą im.. to co trzeba... Tu byli kozaczkami.. tam będą dziewczynkami do wzięcia. 1 dzień temu

Komentarze pozostają własnością ich twórców - redakcja TSK24.pl nie bierze za nie odpowiedzialności. Nick nie jest zastrzeżony dla jednego użytkownika.
Serwis nie ma obowiązku publikacji nadesłanych materiałów. Materiały nie zamawiane przez Serwis Informacyjny TSK24.pl nie podlegają zwrotowi. Autorzy materiałów publikowanych w serwisie wyrażając zgodę na ich publikację przenoszą jednocześnie prawa do nich na rzecz Serwisu Informacyjnego TSK24.pl. Serwis zastrzega sobie również prawo do wykorzystywania zamieszczanych materiałów w celach promocyjnych i reklamowych na wszelkich polach ekspozycji.
Wszystkie Prawa Zastrzeżone - Żadna część jak i całość materiałów zawartych w portalu TSK24.pl nie może być powielana i rozpowszechniania lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją, fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie.
Wszelkie wyżej wymienione postępowanie bez pisemnej zgody wydawcy - PPHU MPC-TECH ZABRONIONE!