- Kategoria: Kultura
- User
Niedziela z reportażem: Emeryt w desancie - cz. IV
— Tak. Saper musi się bać! Ale nogi i ręce nie mogą mu się trząść ze strachu. Jeśli tylko poczuje, że rutyna zaczyna brać górę nad strachem i zdrowym rozsądkiem, to natychmiast powinien odejść ze służby, bo kostucha już za nim chodzi — twierdzi saper, major Krzysztof Szczepanik. Pewność siebie wróży saperowi tylko jedno — śmierć! Żeby żyć muszę kontrolować każdy swój ruch. Nieraz stoję przed polem minowym kwadrans, pół godziny i patrzę... Patrzę... Wyszukuję wzrokiem pułapek. Potem ostrożnie stawiam pierwszy krok... Jeden z moich kolegów rozbroił kilka min znajdujących się obok siebie. Powracał odprężony, uradowany. Nie wiedzieć dlaczego, odruchowo, zapomniał się — i w tym momencie wydał na siebie wyrok śmierci — wyciągnął kołek, który tkwił w ziemi, obok miejsca, w którym znalazł i rozbroił ostatnią minę. Niestety, dopiero pod kołkiem znajdowała się ta ostatnia, w jego życiu też — kontynuuje major Szczepanik.
Bomba zamiast kłódki
Miny są najtańszą bronią. Wyprodukowanie jednej przeciwpiechotnej kosztuje niespełna dwa dolary. To także broń wyjątkowo skuteczna: kaleczy, zabija i sieje popłoch. Trzy nieszczęścia w jednym ładunku. Zabija nie tylko na polu walki, ale jeszcze przez dziesiątki lat po wojnie, najczęściej cywilów.
— Zaboravio sam... Budala... Zaboravio... Zaboravio... Budala... Budala (zapomniałem, głupiec, bałwan ze mnie) — krzyczał zrozpaczony mężczyzna i walił z całych sił głową o ścianę domu. Sąsiedzi nie mogli go odciągnąć. Czoło, koszulę, marynarkę miał zbroczone krwią... Po szorstkim murze płynęła strużka krwi. Jego córka była już w drodze do szpitala, a on wciąż tu tkwił i znęcał się nad swoją głową.
Na ścieżce, tuż przy schodkach domu Kapiciów w Kamenicy, w miejscu gdzie eksplodowała mina, kałuża krwi. Na drodze, tam gdzie dziewczynę odrzuciła siła wybuchu, też krew, strzępy odzieży. But. Nie będzie już jej potrzebny... To się stało kilka dni po tym jak rodzina dziewczyny powróciła z tułaczki, podczas porządkowania domu. Wszyscy, także sąsiedzi, chodzili tą dróżką, każdego mogło to spotkać. Trafiło akurat na córkę gospodarzy...
Stoję na tej krwawej ścieżce. Tuż przy schodkach. Kilkadziesiąt centymetrów dalej saperzy znaleźli jeszcze jedną minę. Rozbroili ją, zapobiegli kolejnej tragedii. We wsi ludzie dobrze wiedzą, że obie miny podłożył ojciec dziewczyny, gdy uciekali przed Serbami. Ale nikt tego głośno nie powie. Tu bowiem wszyscy w ten sam sposób zabezpieczali domy przed niepożądanymi gośćmi. Słyszałem o kupcu, który po dziś dzień minuje na noc swój sklep.
Miny są tu wszędzie, strach gdziekolwiek nogę postawić. Ludzi to jednak nie odstrasza, wracają na swoje, często wchodzą na podwórka i do domów pierwsi, przed saperami.
— Nie ma dnia, co ja mówię, nie ma minuty, abym o tym nie myślała. Co wyjdę przed dom, to widzę córkę we krwi... Jakby to się stało wczoraj, przed chwilą. Co za nieszczęście. Jaki chłopak teraz na nią spojrzy? Piękna panna, a kaleka... Chodzi o kuli, nie stać nas nawet na protezę. Skąd wziąć półtora tysiąca marek? Z renty inwalidzkiej? Wszystkie oszczędności — co mąż zarobił, jeszcze przed wojną w Austrii — poszły na lekarzy... Zatrudnił się teraz przy wyrębie lasu, przynosi do domu marne grosze. Mnie do pracy w żadnej firmie nie przyjmą, nawet na fizyczną. Nie jestem jeszcze za stara, ale nie umiem ani czytać, ani pisać... Nie było warunków do nauki, od najmłodszych lat cały dzień w polu. A dziś z rolnictwa żyć się nie da, tam gdzie rosła pszenica wybujały chwasty. Chwasty na minach, strach wjechać z pługiem... Jedynie ogródek przy domu uprawiam – mówi zrozpaczona matka.
Śmiertelny przekładaniec
Rejon Doboju przypomina przekładaniec. Republika Serbska wrzyna się tu wąskim klinem w Federację Muzułmańsko-Chorwacką. Ledwie minie się serbski Teslić, gdzie przez wiele lat stacjonował polski batalion, a już zaczyna się przedmieście muzułmańskiego Jelahu. Łatwo to poznać po płotach i domach malowanych w kolorze soczystej zieleni.
Po lewej miny, po prawej miny. A my pośrodku. Jedziemy główną drogą Doboj-Belgrad biegnącą wzdłuż rzeki Bosna. W niektórych miejscach asfalt zbliża się do wody na odległość zaledwie kilkunastu metrów. Pomiędzy rzeką a drogą ruiny domów. Kilometrami ciągną się żółte i czerwone taśmy z ostrzegawczym napisem „MINE”. Odgradzają asfalt od „zabudowań”, pól i rzeki. Nie wchodzą tam nawet saperzy. To zbyt ryzykowne. Bosna rozdzielała dwa fronty: muzułmański i serbski.
Wojskowi twierdzą, że są to jedne z najniebezpieczniejszych na świecie pól minowych! Niektóre przyczółki przechodziły bowiem wiele razy z rąk do rąk, a kolejni zwycięzcy — nie licząc się z ofiarami — na starych polach minowych przeciwnika zakładali swoje. Muzułmanie na serbskich, Serbowie na muzułmańskich. Zdarzało się, że „dokładali” się ze swoimi minami także Chorwaci. Nic dziwnego, że ziemia kryje tu tysiące najprzeróżniejszych min, śmierć czyha co kilkadziesiąt centymetrów.
Do oczyszczenia tych pól nadaje się tylko trał. Mają taką maszynę Duńczycy. Przypomina wielką pancerną młockarnię. Na przodzie trału znajduje się ogromny wirnik, do którego przymocowane są na łańcuchach ciężarki. Uderzają z wielką prędkością o ziemię, z siłą ponad ośmiuset kilogramów, powodując wybuch każdego ładunku. Natomiast amerykanie szczycą się przeciwminowym kombajno-robotem. Wykrywa i lokalizuje miny, precyzyjnie naprowadza na cel działko, które niszczy niewybuchy z bezpiecznej odległości.
Jednak te wszystkie cudeńka wojennej techniki przegrywają z najbardziej niezawodnym „saperem”, jakim jest pies, choć podobno i on musi się pokłonić się przed... świnią. To — wbrew obiegowej opinii — bardzo inteligentne zwierzę, a że żyje „jak świnia” jest „zasługą” — nie dbającego o nią należycie — człowieka. Przeszkolona świnia potrafi wykryć każdy niewybuch i przejść bezpiecznie przez pole minowe. – Tylko patrzeć, jak saperzy dosiądą świń — mówi pół żartem, pół serio dowódca plutonu saperów kapitan Dariusz Gąsiorek.
Skrzyżowanie. Po jednej stronie drogi, Republika Serbska, do najbliższej wsi, Vitkovci, nie dalej jak półtora kilometra, po drugiej, Federacja Muzułmańsko-Chorwacka. Na świeżo rozminowanym poboczu stoi terenowy samochód o znakach rejestracyjnych 950-M-254. Na przodzie, po bokach, z tyłu dodatkowe tablice informacyjne: „cziszczenje mina” (rozminowywanie). Pojazd należy do brygady saperskiej z państwowej firmy, z Banja Luki.
— To fachowcy, nie ustępują naszym, ale ryzykanci — mówi saper, major Andrzej Górka. Wchodzą w pole minowe zbyt szybko... Chcą jak najwięcej zarobić. Ale to i tak „żółwie” w porównaniu z saperami z prywatnych brygad saperskich. Ci to kamikadze. Mój dobrze wyszkolony i doświadczony saper, to znaczy taki, który wie, że do odważnych strach należy, w ciągu dnia nie zbada więcej, jak dwadzieścia pięć metrów kwadratowych pola minowego. A wie pan ile robią ci kamikadze? Trzysta metrów kwadratowych! Co kilka dni jeden z tych wariatów wylatuje w powietrze...
— Mamy plany serbskich pól minowych, ale tu mogą znajdować się także miny muzułmańskie, a może i chorwackie... Roboty na ponad pół wieku. To, co zaminowali ojcowie, będą rozminowywać jeszcze wnuki. A jaki koszt. Oczyszczenie z min jednego hektara kosztuje około15 tysięcy marek. (Jedna marka bośniacka ma równowartość 0,5 USD, przyp. R. Bi.) — mówi Momczilo, saper z banjaluckiej firmy.
Mina, która wybuchła przed domem Kapiciów w Kamenicy — przeciwpiechotna PMA3 — należy do najmniejszych i najczęściej spotkanych w Bośni. Bardzo trudno ją wykryć, gdyż zawiera tylko półtora grama metalu. Nie kaleczy odłamkami, lecz siłą wybuchu urywa stopy, nogi, dłonie, ręce, rozrywa tętnice. Zbudowana jest jakby z dwóch niezależnych, swobodnie balansujących pudełek, gdy jedno z nich zmieni swe położenie wobec drugiego — pod wpływem niewielkiego nawet nacisku — następuje eksplozja.
— Ile takich min jaka wybuchła u Kapiciów, i innych znajduje się w bośniackiej ziemi? — pytam majora Górkę.
— Tego nikt nie wie. Miejscowi twierdzą, że półtora miliona sztuk, NATO, że cztery i pół miliona, zaś eksperci z organizacji humanitarnych mówią nawet o sześciu milionach. Obawiam się, że ci ostatni mają rację. Ale kto potrafi zlokalizować i zliczyć wszystkie „dzikie” pola minowe, nigdzie nie zewidencjonowane. Zakładano je w pośpiechu, bez szkiców. Byli żołnierze armii serbskiej, muzułmańskiej, chorwackiej, członkowie oddziałów paramilitarnych pamiętają już tylko to, że gdy się wycofywali, to Stipe, albo Milorad, albo też Ibrahim rozrzucili na polu, w lesie, przy drodze kilkadziesiąt min — mówi major Górka.
Kiedyś wezwano polskich saperów do wypadku. Rolnik najechał wozem konnym na minę przeciwczołgową. Sześć kilogramów samego trotylu, a 30 gramów wystarczy żeby zabić człowieka. Nie miał najmniejszych szans... Makabryczny widok, woźnicę wyrzuciło na drzewo, głowa wisiała na kawałku skóry. Nie było wątpliwości, nie żył. Ale rodzina prosiła, błagała: ratujcie go, a gdy to nie pomagało żądała, groziła złożeniem skargi w dowództwie SFOR jeśli moi żołnierze natychmiast nie zdejmą ofiary z drzewa i nie zawiozą do szpitala.
— Tu nie ma już co ratować, to trup. A wokół mogą być miny, nie będę narażał życia saperów — tłumaczył major Górka.
Posłali po brata ofiary. Przybiegł, z planem tego pola minowego! Kto wie, może to on te miny podłożył.
Otarł się o kostuchę
Był pewien, że to już koniec. Przed oczami przesunął mu się film z całego życia... Miał zniszczyć niewybuch. To była bomba lotnicza. Podszedł ostrożnie, szukając wzrokiem czy nie ma jakichś odciągów. Nic podejrzanego nie zauważył. Chcąc się upewnić przeciągnął, bardzo delikatnie, dłonią po bombie. W tym momencie poczuł ogień... Płonie dłoń! Za ułamek sekundy bomba wybuchnie... Taka temperatura... Nie może nie wybuchnąć. Nagle, jakaś tajemnicza siła — wielka siła — zwaliła go z nóg. A on, bagatelka, waży ponad sto kilogramów. Leży i czeka na śmierć... Ta nie nadchodzi... Żyje. Wciąż żyje... Jest cicho, ani huku, ani żadnego syczenia, tykania. Nic, tylko cisza. Przerażająca cisza. Sekundy wydają się być godzinami. Bał się poruszyć. Może to mu się tylko wydawało, że żyje...Wstał ostrożnie, podszedł do kolegów. Witali go, jak przybysza z tamtego świata. Rzeczywiście wrócił z dalekiej podróży. Oni też widzieli jego płonącą dłoń.
— Nie posiwiałem, ale kilka lat życia mi ubyło. Do dziś nie wiadomo co to było, co się stało. Przypuszczam, że to mogła być bomba zapalająca, pokryta fosforem i to lekkie potarcie spowodowało pojawienie się ognia. I co najdziwniejsze, nie miałem żadnych śladów poparzenia, choć ręka się paliła — wspomina major Górka.
Najniebezpieczniejsze — zdaniem majora Szczepanika — jest rozminowywanie budynków. Tam na sapera czyhają tysiące zasadzek... Klamka połączona z zapalnikiem... Oby nie nacisnąć jej po raz ostatni w życiu... Ale jak się uda, to nie znaczy, że już wygrałeś. Otwierając drzwi możesz strącić przemyślnie umieszczoną na nich szklankę, w której znajduje się odbezpieczony granat... Pęka szkło, „zwalnia” dźwignię zapalnika, wybuch... Kran, odruchowo sprawdzasz czy jest woda. Jest, obmyłeś spoconą twarz. Nawet ci przez myśl nie przejdzie, że odkręcając kran uruchomiłeś zapalnik z opóźniaczem... Książka, zabawka, zegarek... To też mogą być pułapki. Rozbroiłeś bombę, masz ją zdetonować. W okolicy jest drzewo. Jedno, jedyne. Wiadomo, że tam się ukryjesz. Tak samo myślał nieprzyjaciel, i właśnie tam, za drzewem umieścił minę-pułapkę. Też tę ostatnią w twoim życiu.
— Pamięta pan most niezgody na Ibarze, w Kosowskiej Mitrovicy? Po jednej stronie Albańczycy, po drugiej Serbowie, gdyby nie wojsko po środku, to jedni drugich pewnie by utopili w tej rzece... Mosty są po to by łączyć, niestety niektóre wciąż dzielą. Tutaj też... Polscy saperzy odbudowali siedemnaście mostów, zbudowali prawie czterdzieści kilometrów dróg, między innymi z Kamenicy do Żepc, nazwali ją „Krakowską”. Ludzie mogą się już swobodnie poruszać. Zapewniają, że o niczym tak nie marzą, jak o pojednaniu, ale „w cztery oczy” nie kryją obaw, że gdybyśmy dziś stąd wyjechali, to jutro wybuchłyby znowu walki — mówi szef sztabu Nordycko-Polskiej Grupy Bojowej płk Tomasz Bąk.
Te słowa — wtedy majora, dziś generała — są, niestety, wciąż aktualne.
Cudem ocaleni
Śmierć czai się nie tylko w ziemi. Spada też z powietrza...
Polski posterunek obserwacyjny, w położonej wysoko w górach albańskiej wiosce Leskovica, w Kosowie. Zaledwie 300 metrów od granicy z Macedonią. Wczesne popołudnie. Oddział starszego sierżanta sztabowego Waldemara Ślązaka gotowy do odjazdu, do bazy w Kačaniku.
— Jeszcze nie możemy dojść do siebie. To cud, że żyjemy — mówi dowódca posterunku. Przed północą, to zaledwie kilkanaście godzin temu, z kierunku południowo-wschodniego nadleciał helikopter. Miał wygaszone światła. Silniki cicho pracowały. Wokół jak makiem zasiał. Wtem wybuch, jeden, drugi, trzeci. Podałem komendę, rozproszyć się! Kryć się za worki z piaskiem! Helikopter odleciał, ale co będzie jak zawróci? Na szczęście nie zawrócił...
— Wszyscy żywi? — zapytałem
— Żywi.
— Kto ranny? — to było drugie moje pytanie
— Nie ma rannych.
Co za ulga. Po kilkudziesięciu minutach przyjechał oddział szybkiego reagowania z bazy polsko-ukraińskiego batalionu.
Dwa leje po bombach. Ogromne, o średnicy ponad 17 metrów, głębokie na ponad 2-3 metry, zaledwie w odległości 110-120 metrów od polskiego posterunku. Ustalono, że posterunek został zaatakowany przez helikopter macedońskiej armii.
— Z początku myśleliśmy, że to leci amerykański bojowy apacz, dlatego nie chowaliśmy się, ale gdy był bliżej poznałem, że to rosyjski, też bojowy, Mi-24, znajdujący się na wyposażeniu macedońskiego wojska. Znam się na tym, służyłem w kawalerii powietrznej — mówi starszy szeregowy Grzegorz Juha.
Był to już trzeci taki pomyłkowy atak w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Niezamierzony. Macedończycy bombardują i ostrzeliwują z moździerzy i broni automatycznej Polaków, myśląc, że to oddziały albańskie... Tak mówią. Pewnie to prawda. Ale jest i druga, tragiczna prawda: macedońskie rozpoznanie nie ma pojęcia o rozpoznaniu.
Niezwykłości tej całej sprawie dodaje fakt, że władze macedońskie nie przeprosiły Polaków za ten incydent!
A mnie trudno zaś do dziś zrozumieć, że „Rzeczpospolita” nie zamieściła tej korespondencji, w dodatki z gorącymi jeszcze zdjęciami, bo na miejscu zdarzenia znalazłem się już w kilka godzin po bombardowaniu. Wstyd! Ale to nie ja się muszę wstydzić, lecz zazdrośni „koledzy” z redakcji zagranicznej. A może jeszcze inne były powody?
Cóż warte byłyby wspomnienia — także i te moje wielkopostne, bałkańskie, przywołujące czas miniony i zdarzenia sprzed lat dziesięciu — gdybym nie starał się powiązać ich z dniem dzisiejszym, gdybym nie próbował poznać dalszego losu przyjaciół sprzed lat. Niektórzy sami się odezwali w komentarzach zamieszczanych pod reportażami. Szkoda, że anonimowo, choć wielu udało mi się rozszyfrować. Pod ksywą „kris” ukrywa się wybitny znawca problematyki bałkańskiej. Dziękuję, że przeczytałeś! Czekam teraz kiedy odezwie się „Prezes”... Pamiętasz Szanowny „Prezesie” o naszej wspólnej akcji „szmuglowania” Serbów do ich rodzin, przez niezwykle „skrupulatny” posterunek niemiecki. Wykiwaliśmy Niemców śpiewająco. Dziś się możemy do tego „grzechu” przyznać.
Wspomnienia i konfrontacja „wczoraj” z „dziś” nie są — niestety — budujące. Są smutne! Nie tylko dlatego, że wielu starych przyjaciół odeszło już na zawsze, jak kapelan, ksiądz Marek, który zginął przed laty w wypadku samochodowym, ale także dlatego, że wielu — i to najlepszych z najlepszych, młodych, wybitnie uzdolnionych i wszechstronnie wyszkolonych, także za granicą, głównie w USA — dowódców przedwcześnie pożegnało się z mundurem. Najczęściej, nie z własnej woli, że wspomnę choćby o pierwszym dowódcy batalionu polsko-ukraińskiego w Kosowie, dziś generale w stanie spoczynku, Romanie Polko. On i stan spoczynku! Nieporozumienie. Kto przegapił, to polecam rozmowę z generałem, znajdzie ją w TSK24.
Odszedł do cywila drugi, pewnie najmłodszy wciąż w Polsce generał, Tomasz Bąk. Tymczasem „generały-dziadki” dalej grzeją fotele.
Tomasza poznałem w Kosowie. Dowódca batalionu polsko-ukraińskiego, wtedy pułkownik Roman Polko, wysyłał wtedy Tomasza, swojego podwładnego — wówczas majora — tam, gdzie było najgoręcej, do Kosowskiej Mitrovicy. To miasto było wtedy jedną wielką „beczką prochu”.
Oto fragment rozmowy z majorem Tomaszem Bąkiem sprzed lat dziesięciu.
— Jak pan trafił do wojska, a teraz tu, do Kosowa?
— Tradycje rodzinne. Ojciec był pułkownikiem, w sztabie generalnym. Wychowywałem się „przy wojsku”. Ukończyłem Wyższą Szkołę Oficerską Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu, kierunek rozpoznanie. Do „osiemnastki” trafiłem w 1988 roku jako podchorąży czwartego roku, na półroczną praktykę, dowodziłem plutonem rozpoznawczym. Po ukończeniu szkoły miałem wybór jednostki, wybrałem desantowo-szturmową „osiemnastkę”.
— Ile razy pan skoczył ze spadochronem?
— Dziewięćdziesiąt dziewięć... No właśnie — dlaczego nie sto? Setny skok miał być podczas uroczystych obchodów dni Bielska-Białej. Śmigłowiec zamówiony, wszystko przygotowane, ale — niestety — podczas dziewięćdziesiątego dziewiątego spadochron złożył się dziesięć metrów nad ziemią. Popełniłem błąd, nie kryję tego... Zbyt mocne odhamowanie, a że była cisza, ani jednego podmuchu wiatru, więc runąłem, jak kamień... Ja skaczę na „skrzydle”, na wyczynowym spadochronie, na normalnym desantowym to by się nigdy nie stało. Złamałem nogę w trzech miejscach. Lekarze straszyli, że będę nosił gips dwa i pół miesiąca, ale zdjęli go już po sześciu tygodniach.
Po kilku latach od tej rozmowy spotkałem Tomasza w Bośni, w Sarajewie, a potem we wspomnianym powyżej Doboju.
Spędziłem u Tomasza kilka dni, także Niedzielę Palmową. Opiszę ją wnet, będą także zdjęcia.
Potem był epizod iracki. Napisaliśmy wtedy wspólnie z Tomaszem książkę o jego misji w Iraku.
Kilka lat temu Tomasz zaprosił mnie „z cyklem wykładów” do... Kielc, gdzie kierował ośrodkiem przygotowującym „misjonarzy”, m.in. do wyjazdu na Bałkany.
Na koniec Tomasz zakotwiczył w Rzeszowie, gdzie ja pół wieku temu rozpoczynałem „karierę” dziennikarską, a on generalską. Dowodził Podhalańczykami. Wszechstronnie wyszkolony i utalentowany żołnierz, dowódca.
Dowodził Podhalańczykami... Tak, to czas przeszły...
Nie pozwolił sobie w kaszę dmuchać.
„Trafił” do cywila.