Powiadomienie o plikach cookie Strona korzysta z plików cookies i innych technologii automatycznego przechowywania danych do celów statystycznych, realizacji usług i reklamowych. Korzystając z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki będą one zapisane w pamięci urządzenia, więcej informacji na temat zarządzania plikami cookies znajdziesz w Polityce prywatności.

Kontakt z redakcją: tel. 41 2511951 alinajedrys@gmail.com


To już ostatnia, która „Pana Tadeusza” z pamięci recytowała...

Panią Jadwigę Studzińską poznałem dwa lata temu. Była bohaterką mojego reportażu, który miał się znaleźć w książce pt. „A wierzby szumią, szumią, szumią”. Gdy powstała szkółka dziennikarska „u Franciszkanów” chęć rozmowy z panią Jadwigą wyrazili: Robert Jakubczyk i Arkadisuz Piętak, wtedy gimnazjaliści z Kościelnego, dziś już licealiści u „Słowackiego”. Do książki trafiła oczywiście praca gimnazjalistów, mój reportaż zaś do archiwum. Miał poczekać na II część „Wierzb”, która jest już prawie gotowa...
W środę, 25 lutego 2015 roku Pani Jadwiga zmarła. Miała 97 lat, urodziny obchodziła zaledwie dwa dni wcześniej. Postanowiłem opublikować ten reportaż już teraz, niech towarzyszy Jej w ostatniej drodze... Pogrzeb Pani Jadwigi Studzińskiej odbędzie się 28 bm. (sobota) o godzinie 14-tej. Pochowana zostanie na Cmentarzu w Skarżysku Zachodnim.


To już ostatnia, która „Pana Tadeusza” z pamięci recytowała...

           Moja rozmówczyni i ja – mamy razem 171 lat. Doprawdy, rzadki to przypadek... Powiedziałbym, wydarzenie... Dlatego zanotujmy, że dnia 17 sierpnia 2013 roku rozmawiam z mieszkanką Skarżyska-Kamiennej, Jadwigą Studzińską, która jest o pięć lat od tego miasta starsza, a tylko o trzy lata młodsza od „Witkowskiego”, który w 2015 roku – jako „Mickiewicz” – ukończy 100 lat! I oboje chodziliśmy do tej właśnie szkoły...

          – Wszystko się zgadza, panie Ryszardzie, lecz zacznijmy od samego początku. Urodziłam się we wsi Milica, która łączyła się ze wsią Ciurów. Ale nie wiem czy przyszłabym na świat, gdyby nie piękny głos mojej praprababci, z którego słynęła w całej okolicy. Zapraszała ją nawet na Zamek księżna szydłowiecka, by posłuchać jej śpiewu. Praprababcia była dzięki temu zwolniona z obowiązku świadczenia pracy, a nie wykluczone, że za swój śpiew otrzymywała jakieś wsparcie, może nawet i żywność. Talent zapewnił jej więc lepsze życie, miała się ogólnie lepiej, na zdrowiu również. Jako jedna-jedyna z całej rodziny przeżyła bowiem wielką epidemię cholery na początku XIX wieku... Ja zaś przyszłam na świat bardzo słaba – było to w mroźną zimę 23 lutego 1918 roku – rodzice obawiali się nawet, że nie wyżyję i dlatego ojciec dopilnował, abym została szybko ochrzczona, poczem spakował trochę rzeczy osobistych i poszedł, z dwoma jeszcze kolegami z naszej wioski, na wojnę polsko-bolszewicką. Nie było go dwa lata.
          – Jak wyglądała wówczas Milica, dziś sztandarowa dzielnica Skarżyska, oczko w głowie prezydenta Skarżyska-Kamiennej Romana Wojcieszka? 
          – Nie dziwię się, że jest zakochany w Milicy, przecież to jego rodzinna wioska. Wojcieszkowie mieszkali dwa domy od naszego, mieli psa, który kiedyś ugryzł córkę, Joannę. A wieś jak wieś… Świeciło się lampami naftowymi. Przy skrzyżowaniu z szosą krakowską, a wiec w bardzo dobrym punkcie handlowym, znajdował się mały sklep spożywczy, który prowadził Żyd, zwał się Icek. Pomagało mu dwóch wnuków: Pinkas i Pejsiu. Biegałam do tego sklepu głównie po chleb, bo Icek miał również piekarnię. Wielki okrągły bochen, ważący dwa kilogramy, świetnie wypieczony, z chrupiącą skórką i posypany mąką...
          – Czy był koszerny?
          – Tego nie wiem, panie Ryszardzie. Najważniejsze, że był bardzo smaczny. Taki bochen kosztował dwa złote, a wspaniała bułeczka tylko dziesięć groszy. Przypomnę, dla porównania, kilogram cukru kosztował wówczas złotówkę. Przy sklepiku znajdowała się także jatka z mięsem, lecz gdy Skarżysko otrzymało prawa miejskie została zlikwidowana, ponieważ bardzo zaostrzono wówczas wymogi sanitarne. Skoro jesteśmy jeszcze w tym żydowskim sklepiku, to opowiem o zdarzeniu, którego chyba nigdy nie zapomnę. Miałam wówczas nie więcej jak dziesięć lat. Przybiegłam właśnie po chleb. Wtem drzwi się otwierają i wchodzi, czyniąc wielki hałas, polski żołnierz. Poznałam go, był z naszej wsi, przyjechał na urlop, Chylicki się nazywał, taki trochę zawadiaka, cwaniaczek. I krzyczy ten Chylicki: „Pejsiu, choć tu szybko, coś ci pokażę”. Nachylili się do siebie, żeby nikt inny nic nie zobaczył co oni tam oglądają i nagle padł strzał, a za sekundę żołnierz osunął się martwy na podłogę. I wszyscy myślą, mało tego, że myślą, oni wiedzą w tym momencie jedno: Pejsiu zastrzelił Chylickiego! Nie wyjdzie z kryminału. A prawda była pewnie taka, że podczas oglądania odbezpieczonego przez nieuwagę pistoletu, przypadkowo został naciśnięty tak zwany cyngiel i broń wypaliła. Przerażona chciałam uciekać do domu, lecz Żydówka, która stała za ladą zatrzymała mnie, jako bardzo ważnego świadka, zdawała sobie bowiem sprawę z tego, że od moich zeznań zależy teraz los Pejsia. Nie wiem jak to się stało, to mnie nie interesowało zresztą, ale główny dowód zbrodni, pistolet, zaginął, przepadł, pewnie postarała się o to rodzina Pejsia... Inna sprawa, dlaczego zwykły żołnierz przyjechał na urlop z bronią?
Rozprawa odbyła się w sądzie w Końskich. Pamiętam, odpowiadałam tylko na pytania, nic nie kombinowałam, nie dodawałam od siebie.  Ja ani przez chwile nie pomyślałam, że Pejsiu mógłby być mordercą. Został uniewinniony. Właściciele sklepiku dziękowali mi, że swoimi zeznaniami uratowałam niewinnego. Przyjmowałam ich wyrazy wdzięczności, lecz bez przesady... To był z pewnością sprawiedliwy wyrok. A ja mówiłam na rozprawie tylko to, co widziałam.    
          – Czy pamięta pani ten czas, gdy Skarżysko otrzymało prawa miejskie?
          – Pewnie, że pamiętam, a pan bardzo sensownie zapytał o „ten czas” a nie o „ten dzień”. Wprawdzie „tego dnia” odbyła się zapewne jakaś sesja, uroczyste spotkanie, lecz mnie, dziecka nikt przecież tam nie zapraszał. Nic też nie mogło się zmienić tak nagle, z dnia na dzień w życiu i wyglądzie miejscowości, która właśnie otrzymała prawa miejskie. Nawet likwidacja wspomnianej wcześniej jatki z mięsem też pewnie trwała kilka tygodni. Dla mnie powstanie miasta kojarzyło się bardziej z przygotowaniami i pójściem do szkoły, tym bardziej że szkoła znajdowała się już w mieście, w pobliżu przejazdu kolejowego, w Dolnej Kamiennej. Mieściła się w prywatnym budynku. Warunki były bardzo surowe... Siedzieliśmy na najzwyklejszych ławach, przy stołach. W jednym pomieszczeniu uczyły się dwie klasy, pierwsza i druga, razem około sześćdziesięciorga dzieci z Młodzaw, Bzina, Milicy i z Dolnej Kamiennej. Była tylko jedna nauczycielka, pani Wysocka. Uczyła nas polskiego, rachunków, rysunków... Proszę zobaczyć jest tu na zdjęciu, to ta pani w kapeluszu... A na tym zdjęciu to pani Weronika Herdan, też moja wychowawczyni, lecz już w starszych klasach podstawówki. W jednej z książek, bodajże tej pt. „O czym Jagiełło śnił w Bliżynie” napisał pan bardzo ładnie o niej. Ja też ją dobrze wspominam. Powiem więcej, kochałam ją za jej dobroć i mądrość. Ona mnie rozmiłowała w literaturze! Przynosiła mi z domu swoje książki, a jak już wszystkie przeczytałam, to skierowała mnie do zakładowej biblioteki. Przy świetlicy w Fabryce Amunicji było nie tylko kółko artystyczne, lecz także niewielki księgozbiór i panie, żony inżynierów, pracowników biurowych przychodziły na kilka godzin w tygodniu na dyżury i wypożyczały książki. Najbardziej polubiłam poezję. Mam to po ojcu, który o szarej godzinie, przy bladym świetle lampy naftowej, recytował nam z pamięci, księga po księdze, całego „Pana Tadeusza”. Chce pan posłuchać? Zacznijmy od początku, od inwokacji.

          Zaimprowizowany krótki domowy koncert poezji...
Pani Jadwiga zaczyna recytować „Pana Tadeusza”. Po chwili przyłączyła się córka, Joanna...
Co za przeżycie.
A to Polska właśnie, w Skarżysku, przy ulicy 3-go Maja 103, u „inżynierstwa Steciów”, niemalże na przeciw najpiękniejszego symbolu Dolnej Kamiennej, Krzyża, przed którym zdejmował czapkę i czynił znak krzyża każdy pracownik wchodzący i wychodzący z odlewni Witwickiego... Kłaniali się Krzyżowi także wtedy, gdy komuniści zdarli tabliczki z ustanowioną jeszcze przed wojną „reakcyjną” nazwą ulicy i zastąpili ją sowiecko-polskim generałem Świerczewskim, co to się podobno kulom nie kłaniał, ale Rosjanom buty glancował. Na wysoki połysk.
Po tabliczkach Świerczewskiego nie ma już śladu, lecz lata sowieckiej okupacji zrobiły swoje i nie tak łatwo znaleźlibyśmy dziś drugi taki dom, w którym ktoś powiedziałby z pamięci choć jedną zwrotkę wiekopomnego utworu naszego wieszcza… Podobno zdarzyło się w księgarni ze współczesnymi nowościami-bestsellerami, czyli „knotami”: przygłupawymi wspomnieniami celebrytek i żon tzw. polityków... Otóż do księgarni weszła świeżo upieczona maturzystka, która wybierała się na filologię polską na Uniwersytet Jagielloński i poważnie myślała o studiach, chciała więc zlikwidować kilka białych plam na liście lektur i zapytała: czy jest jeszcze „Pan Tadeusz”? – Właśnie wyjechał służbowo, ale jeśli coś pilnego, to mogę podać jego „komórkę” – padła odpowiedź. Samo życie... Kiedyś, na pytanie – prowadzącej teleturniej, red. Kazimiery Szczuki – o miasto urodzenia Mikołaja Kopernika – absolwent prawa odpowiedział: Białystok. Pani redaktor skarciła go za to, a nawet wyśmiała, ja zaś biłem jej przez kwadrans brawo, na stojąco! W każdym jej programie były takie kwiatki, a prowadząca – chapeau bas! – nazywała głupotę po imieniu. I pewnie dlatego program zdjęto z anteny. Szkoda. Może dzięki takim telewizyjnym naukom mielibyśmy dziś większy szacunek dla mądrych, a nie dla „wykształconych z dużych miast”. Żyjemy w kraju, w którym elektorat powtarza za swoimi politycznymi idolami: „nic się nie stało”... Nie dziwmy się więc potem, że pewien ważny polityk umieścił przed swoim nazwiskiem: doktor nauk humanistycznych, choć jest zaledwie magistrem... Pozostawmy ten wątek – nomen omen – historykom i powróćmy do albumu pani Jadwigi, do jej wspomnień szkolnych.
          – To ksiądz Nowak... Dalej, pan Wesołowski, nauczyciel od gimnastyki... Ogromnym dla mnie przeżyciem było rozpoczęcie nauki w renomowanej już wówczas szkole licealnej im. Augusta Witkowskiego. Nie każdego było na tę szkołę stać. Czesne wynosiło pięćdziesiąt złotych, a to już spory pieniądz. Na szczęście ojciec pracował już wówczas na kolei, miał więc stały dochód... Właśnie, muszę wpierw dodać jeszcze kilka zdań o ojcu. Przyjęto go do pracy w kuźni, w skarżyskiej parowozowni, lecz wnet kierownictwo zorientowało się, że jest bystry, inteligentny i wysłano go do Radomia na kurs rewidentów wagonów. Rewident na kolei, to była już pozycja. Można powiedzieć arystokracja kolejowa. Był przez jakiś czas poza domem na tym szkoleniu... Mama na wsi, na Milicy, a ojciec w wielkim mieście, w Radomiu... Kiedyś przyszedł wujek i żartuje sobie...
          – Czy ty chociaż wiesz, co tam ten twój wyprawia w Radomiu?
          – Pewnie, że wiem. Wkuwa jak sztubak ułamki – odrzekła mama i spławiła żartownisia. Wróćmy do Kamiennej, do „Witkowskiego” i mojego czesnego. Kolej zgodziła się pokrywać częściowo koszty mojej nauki comiesięcznym dodatkiem w wysokości trzydziestu złotych. Ojciec uznał zaś, że bez większego uszczerbku dla budżetu domowego dołoży dwadzieścia złotych i zostałam gimnazjalistką. Szkoła mieściła się wówczas przy ulicy Staszica. Na tej ulicy koncentrowało się życie miasta. Była księgarnia, różne sklepy, salony fotograficzne. Stąd te moje zdjęcia. Do szkoły wchodziło się od podwórka, to znaczy z ulicy trzeba było najpierw przejść przez bramę, wejść na podwórko, a potem dopiero do szkolnego korytarza i klas.
Dyrektorem szkoły była wówczas pani Marta Bałtruszajtis, objęła te funkcję po swoim mężu, wielkim społeczniku, Andrzeju. Krążyły o nim wprost legendy jaki to jest groźny. Czasem pojawiał się w szkole... Był raczej niskiego wzrostu, krępej budowy z charakterystyczną długą brodą.  
A ja byłam wciąż zakochana w języku polskim, którego uczyła nas profesor Niemyska i w historii, którą wykładał profesor Franciszek Mendyk. Niemieckiego uczyła pani Jadwiga Bobowska... Ale urzekł mnie, co ja mówię, urzekł nas wszystkich pan od  matematyki, profesor Kazimierz Szumski. To był niezwykły człowiek, wspaniały pedagog. Surowy, lecz sprawiedliwy, niezwykle skrupulatny, dużo od nas wymagał, ale najpierw nauczył – kontynuowała pani Jadwiga.
          – Mnie też uczył Kandziu, dwadzieścia lat później – wtrąciłem swoje trzy grosze. 
          – Kandziu?
          – Tak na niego mówiliśmy. To pewnie taki szkolny pseudonim od Kazimierza.
          – Zapomniałabym, a przecież nie mogę nie wspomnieć naszego geografa, obieżyświata, Stanisława Zaleskiego, postaci nietuzinkowej, charakterystycznej, tajemniczej... Jego interesowało dosłownie wszystko... Dość powiedzieć, że ukończył studia prawnicze a pasjonowała go geologia. Z jednej z podróży geograficznych powrócił z żoną, Irlandką. Często można było zobaczyć tę damę na przejażdżce konną dorożką z dwoma pieskami na kolanach. Za moich czasów nauczyciele byli rozpoznawalni, spotykało się ich na ulicy, w kinie, darzyło się ich powszechnym szacunkiem. Dziś są anonimowi... Moi nauczyciele byli bardzo wymagający, czuliśmy przed nimi wielki respekt, ale nie strach – kontynuowała pani Jadwiga. Wszyscy byli też wielkimi społecznikami i humanistami, także ci, którzy wykładali przedmioty z zakresu nauk ścisłych. Oni po prostu szanowali dorobek i rozwijali wskazania pierwszego patrona szkoły Augusta Witkowskiego, wybitnego polskiego fizyka, rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego. Witkowski mówił: „Aby się spełnić, należy być otwartym na wszystkie dziedziny wiedzy, a w życiu codziennym zawsze mieć na uwadze człowieka, którego w chaosie i trudzie pracy tak łatwo czasem zgubić”.
         – Niestety, pani Jadwigo, w 1957 roku, za sprawą Jana Wantucha (był dyrektorem „Witkowskiego” w latach  1953-57) Witkowskiego zastąpił inny patron, Mickiewicz. Może nawet bardziej dla Polski zasłużony, ale nie można tak sobie, pewnie z powodów politycznych, zmieniać patrona szkoły, którego ustanowili jej założyciele. Ja zawsze będę szczycił się tym, że chodziłem do „Witkowskiego”.
          – Ja też... Powspominaliśmy nauczycieli, a ja miałam też wspaniałe koleżanki i kolegów. Dziewczyny z miasta często zapraszały mnie i szłyśmy oglądać budowę liceum przy ulicy Konarskiego. Mury rosły szybko i wnet tam się przenieśliśmy. Niestety, nie dane mi było dojść do matury, zabrakło mi tylko jednego roku do uzyskania małej matury. Moja edukacja skończyła się, gdyż kolej wycofała się z trzydziestozłotowej dopłaty, a oprócz mnie była jeszcze w rodzinie czwórka dzieci do wyżywienia, ojciec nie był więc w stanie płacić całego czesnego. Rozstanie ze szkołą było tym bardziej smutne, że w mojej klasie miałam też pierwszą miłość mojego życia, Stefana Bernasa. Przystojny i mądry, kochały się w nim pewnie wszystkie dziewczyny z klasy, ale ja najbardziej... Ja to wiem, lecz on tego nie wiedział... Podobno już nie żyje.
          – Tak, zmarł w 1983 roku. Był wybitnym inżynierem, naukowcem. Podczas wojny działał w patriotycznym podziemiu, m.in. u „Ponurego”. Było pięciu braci Bernasów: Kazik, Tadzik, Stefan, Felek i Zbyszek. Wszyscy nieprzeciętni... Kazik był pilotem. Jakże fascynujące są jego pamiętniki wojenne, między innymi opisy lotów bojowych. W pierwszych kilkunastu dniach wojny przelatywał często nad rodzinnym Skarżyskiem.
          – Skąd pan to wszystko wie?
          – Z książki pt. „Bracia Bernasowie”, która ukazała się pod redakcją Marii Wytrzyszczewskiej, Tadeusza Czaplarskiego i Jerzego Krauzego. To niemalże gotowy scenariusz na wspaniały film sensacyjno-patriotyczny. Dla braci Bernasów powinno się znaleźć miejsce w pierwszej dziesiątce skarżyszczan wszechczasów! Ale patriotyzm dziś nie jest trendy. Wystarczy, na przykład, rozwiesić na ulicy, lub na stadionie rocznicowe hasło przypominające o ludobójstwie dokonanym na Polakach na Wołyniu, by w przy-rządowych mediach zostać nazwanym faszystą.

          Tak byłem pochłonięty rozmową z panią Jadwigą, że mało brakowało, a ominąłby mnie – bo amatorów nie brakowało – świeżuteńki placek ze śliwkami, pewnie dziś przed południem wyjęty z piekarnika. Załapałem się jednak jeszcze na dwa kawałki. I zatopiliśmy się na powrót w przepięknych, czarno-białych fotografiach wykonanych pół wieku temu i dużo wcześniej przez panią Kozłowską, właścicielkę Foto „Sztuki”, przy ul. Staszica, bliżej Piłsudskiego, telefon 68. Pani fotograf była piękną i inteligentną kobietą, żoną – chyba dobrze pamiętam – maszynisty kolejowego. Państwo Kozłowscy mieszakali w Dolnej Kamiennej w pobliżu Rynku, a może przy samym Rynku... To charakterystyczne i budujące, że coraz więcej osób woli dziś oglądać nie tylko stare, czarno-białe fotografie i pocztówki, ale także i filmy. Dość mają tych cukierkowych, krzyczących, agresywnych kolorów, sztucznego, wirtualnego życia, którym chcą nas otumanić i uszczęśliwić reżyserzy i producenci ślepi i głusi na prawdziwe piękno, nieczuli na ludzkie problemy, na otaczająca nas szarzyznę i wdzierająca się zewsząd biedę.
Pamiętam, że pierwszy obejrzany w kinie film w kolorze zrobił na mnie fatalne wrażenie, podobnie jak przejście telewizji na kolor. Oglądając zaś obrazy, fotografie, portrety i filmy czarno-białe sprzed dziesiątków lat, dostrzegam niezwykłe kolory, subtelne, nawzajem się przenikające... Pomiędzy bielą i czernią są bowiem setki, a może i tysiące półtonów, które uśpione przez lata w starych albumach wybrzmiewają teraz paletą najprzeróżniejszych, nieznanych dzisiejszemu widzowi kolorów, jak pełne tęsknoty dźwięki w mazurkach Chopina.
Chciałoby się powiedzieć, wykrzyczeć: nie dajmy się zwariować i manipulować przez samozwańczych kreatorów „sztuki”. Zwróćcie uwagę Szanowni Widzowie wszechobecnej telewizorni choćby na te nienaturalnie wyszczuplone sylwetki i wydłużone gęby celebrytów, które – nie ubliżając gniadym i karym – wyglądają jak końskie łby o ponadnaturalnej wielkości. Ale gawiedzi widać to się podoba, jak i ten cały wirtualny świat. To nie jest ważne, że ci ludzie tak w rzeczywistości nie wyglądają. Telewizja wie co robi, wie co ładne. I gawiedź to akceptuje. Jak tę całą „zieloną wyspę” pod rządami kapitana pozaklasowej drużyny piłkarskiej, składającej się z nieudaczników, zabawiających się w przerwie treningów i rozgrywek w polski rząd. – Mój rząd – jak to mawia z dumą (z czego on taki dumny, że gospodarkę rozwalił?) Donald Tusk.
Wystarczy. Szkoda czasu...

Wspomnienia „za naszych czasów” zainteresowały domowników i gości: pana Mirosława Paducha z Towarzystwa Miłośników Dolnej Kamiennej i kierowcę reprezentacyjnego samochodu terenowego skarżyskich Polskich Drużyn Strzeleckich, pana Mariusza Matynię. Czuliśmy się z panią Jadwigą jak aktorzy na scenie. No właśnie...
          – Pani Jadwigo. Pamięta pani Teatr „Świt”?
          – Pewnie, że pamiętam. Znałam osobiście reżysera, pana Bolesława Orskiego. Przecież to był teatr przedwojennej Fabryki Amunicji, którą po wojnie nazwano Zakładami Metalowymi. Chyba dlatego, żeby nazwa nie zdradzała co się tam produkuje. W socjalizmie, ustroju „powszechnej szczęśliwości”, nie wypadało przecież wytwarzać broni. Do 1939 roku pracowałam w tej fabryce. Pamiętam, że przez trzy lata zdołałam zaoszczędzić sto osiemdziesiąt złotych, które dołożyłam rodzicom na dokończenie budowy domu. Ojciec dostał na kolei pożyczkę, tysiąc złotych, wcześniej też trochę zaoszczędził i pobudował spory, jak na ówczesne standardy, domek: dwa pokoje, dwie kuchnie i przedpokój. Dawniej najważniejszym pomieszczeniem była kuchnia, widna i duża! Nie takie, jak dziś, klitki. Życie, od rana do nocy, toczyło się w kuchni, najczęściej przy dużym stole, na którym się przygotowywało posiłki, potem się je spożywało, dzieci odrabiały lekcje. Dom stoi do dziś i służy rodzinie. W Fabryce Amunicji wstąpiłam do organizacji „Strzelec”. Dzięki niej ukończyłam kurs sanitarny, uczestniczyłam w wielu patriotycznych spotkaniach. Pod koniec czerwca 1939 roku „Strzelec” zorganizował wycieczkę na obchody Święta Morza w Gdyni. Ze Skarżyska wyruszył specjalny pociąg. Sami młodzi... Było wesoło, śpiewaliśmy. Do Gdańska dojeżdżaliśmy późnym wieczorem. Konduktorzy polecili wygasić wszystkie światła, paliły się jedynie reflektory parowozu, zakazali też zbliżać się do okien, gdyż Niemcy regularnie obrzucają polskie pociągi kamieniami. Nas też obrzucili. Wtedy zrozumiałam, że Niemcom nie chodzi o „korytarz”, na który Polska się nie zgadzała... To był z ich strony tylko pretekst. Oni po prostu nas nienawidzili i zamierzali uczynić z Polaków niewolników. Gadanie, że nasz upór w sprawie korytarza doprowadził do wojny, jest po prostu głupie, pozbawione sensu. Niemcy przygotowywali się do wojny od wielu lat, cały ich przemysł był temu podporządkowany, a Norynberga potwierdziła ich zbrodnie ludobójstwa.
W naszej okolicy szczególnie wspomagaliśmy partyzantów. Ryzykowaliśmy życiem. A czy partyzanci nie ryzykowali? Przyjmowaliśmy chorych, dawaliśmy chłopcom z lasu żywność, czyste odzienie... Ja prałam im skarpety... Zaraziłam się świerzbem, ale oni przecież tygodniami nie zdejmowali ubrań, spali w ziemiankach... Niestety, z jednej okupacji wpadliśmy potem w drugą, sowiecką. Dopiero teraz wychodzi na jaw jak strasznych zbrodni dopuścili się w Polsce „towarzysze radzieccy” i ich tutejsi komunistyczni pomagierzy, który znowu jakby ostatnio złapali, wrogi Polsce, wiatr w żagle. Patriotów nazywa się faszystami, oszołomami... Na szczęście coraz więcej młodzieży sięga po dobre książki, szuka prawdy, nie daje się zwieść na manowce prymitywnymi, oszukańczymi hasłami.  
Powróćmy jednak do teatru. Furorę zrobiła sztuka, nie pamiętam jej autora, pt. „Pociąg widmo”.Utkwiła mi w pamięci końcowa scena, gdy ów pociąg przejeżdżał przez scenę i wywoływał na widowni ogromne przerażenie, strach. Nie wiem jak oni to zrobili, lecz to była tak autentyczna scena, że wracając po teatrze do domu tylko się o tym przejeżdżającym z wielkim hukiem i świstem pociągu mówiło. Z zachwytem i niedowierzaniem.
          – Też widziałem tę sztukę, byłem na niej w kinie „Wolność”. Po latach natrafiłem – nomen omen w „Rzeczpospolitej” (pracowałem w tej gazecie bez mała przez ćwierć wieku), z grudnia 1948 roku – na jej recenzję. „Pociągu widmo” przewoził broń i był  kierowany niewidzialnymi rękoma fabrykantów broni i, jak to w sztuce Arnolda Ridleya, kto zobaczył ten pociąg musiał umrzeć.
          – Lubiłam chodzić do kina, choć w kolejce po bilet trzeba było nieraz odstać swoje. Na szczęście mieliśmy znajomą kasjerkę, panią Białek. Moje ulubione, niezapomniane filmy to: „Szpieg w masce” z Hanką Ordonówną, „Czy Lucyna to dziewczyna” z Jadwigą Smosarską... Pójście do kina, to było kulturalne i towarzyskie przeżycie – wspomina pani Jadwiga. To było wyjście na miasto, człowiek się doń przygotowywał, niemalże świątecznie ubierał. W poczekalni spotykało się znajomych, przy kinowym bufecie wypijało się lemoniadę, zjadało wafelka. A dziś? Kino, to taki mało znaczący przerywnik. Dyskoteka, to jest dopiero rozrywka. Kto przed wojną słyszał u nas o narkotykach? Morfinę przepisywali lekarze cierpiącym, by uśmierzyć ból. Ludzie byli naturalni... Nie musieli się sztucznie rozweselać pigułkami.
          – A ja dodam: dzisiejsze kino, to taśmowa promocja przemocy, królują kryminały usłane trupami! Przemoc jest, niestety, wszechobecna nie tylko w kinie, ale także w telewizji, na ulicy, na plaży, na stadionach. Strach wyjść z domu. Wygląda na to jakby ją rzeczywiście promowano, jakby komuś zależało na jej podsycaniu, na sianiu paniki, tworzeniu atmosfery powszechnego zagrożenia, bo człowiek przestraszony jest posłuszny. Może rzeczywiście o to obecnie rządzącym chodzi? Nie mogę oprzeć się dygresji... Pamiętam taki obrazek z połowy lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia... Niedzielny, rodzinny spacer Krakowskim Przedmieściem na Starówkę. To normalne, że ludzie zatrzymują się na chwile przed wystawami. To się jednak nie podobało ówczesnemu komendantowi Milicji Obywatelskiej. Z radiowozów patrolujących Szlak Królewski ponawiano co chwilę wezwanie: „Proszę się nie zatrzymywać, nie gromadzić”. 

           Kilkugodzinny „spektakl po latach” w domu państwa Joanny i Leszka Steciów okazał się dość wyczerpujący. Trudno byłoby bowiem uznać, na przykład, oglądanie zdjęć za antrakt. Zawierają w sobie bowiem ogromny ładunek informacji, ludzkich przeżyć, obrazów wywołujących nie tylko dobre, lecz i smutne skojarzenia.
Wciąż siedzimy przy tym samym stole, przy którym się spożywa posiłki, pisze listy, czyta gazety, sprawdza rachunki, rozmawia, pije herbatę... Stół, ważny towarzysz i świadek naszego życia. Ale dziś już nie w każdym domu.
Pani Joanna podała obiad...
Modlitwa. 
Chłodnik, wymarzone danie na upał. Na drugie: kluski śląskie, gulasz z mięsa kupionego oczywiście na targu, na którym zaopatrywała się najpierw mama pani Jadwigi, potem przez grubo ponad pół wieku, pani Jadwiga, a teraz od kilku dziesiątek już lat, jej córka, Joanna. Sałatka z warzyw, też kupionych na targu. Wszystko taniej nawet niż w „Biedronce”, a przede wszystkim zdrowiej i smaczniej.
Nie spieszymy się z jedzeniem... Rozmawiamy.
          – Ludzie są dziś tacy sami jak za mojej młodości – mówi pani Jadwiga. Tak samo dobrzy i tak samo źli. Tak samo mądrzy i tak samo głupi. Czasy się zaś zmieniły. Dla jednych są pewnie lepsze, dla innych gorsze. Czy miałabym dziś równie szczęśliwe dzieciństwo, jak to sielskie, ciepło wspominane, na niegdysiejszej Milicy, bez bloków i elektryczności, ale z psem w budzie i mlekiem prosto od krowy? Pewnie dziś rodzice kupiliby mi komórkę, laptop, może i skuter, lecz szczęście nie polega przecież na posiadaniu iluś tam różnych rzeczy. Szczęście trzeba umieć dostrzec.
          Pani Jadwidze się to udało...
         – Miałam w dzieciństwie tylko jeden przykry epizod w rodzinnym domu – mówi na koniec naszego spotkania Starsza Pani, tajemniczo się przy tym uśmiechając. W czymś się nie zgadzałam z mamusią i chcą udowodnić swoje racje, wzmocnić moje argumenty i sprzeciw zarazem zagroziłam, że usiądę w piekielnie parzących pokrzywach. I usiadłam. Tylko jeden raz…
Przypomniała mi się jeszcze jedna historia. Radosna, ale i smutna po trosze. Do Pierwszej Komunii Świętej miałam piękną suknię, była uszyta z białej tkaniny ozdobionej gwiazdkami. Bardzo ładna. Potem, w tej właśnie sukni, chodziłam „do niebieskiej szarfy” w procesjach. Po jakimś czasie sukienka się nieco przybrudziła i mama ją wyprała. Po wyjęciu z wody okazało się, że w miejscu gwiazdek pojawiły się dziury. Widocznie były z jakiegoś tworzywa, które pod wpływem środków piorących, nawet bardzo delikatnych, rozpuściło się...
Takie znikające gwiazdy. Jak to w życiu, błyszczą, bledną i znikają.
Ryszard Bilski


PS Reportaż ten znajdzie się w drugiej  części„Wierzb”, być może trafi ona do rąk czytelników jeszcze tego lata. Wcześniej zaś, bo pod koniec marca (24-wtorek, albo 28-sobota), odbędzie się druga promocja pierwszej części „Wierzb”. Jesienna prezentacja zbiegła się bowiem z wyborami prezydenckimi i została – zdaniem wielu skarżyszczan – zdominowana i zakrzyczana przez ubiegających się, po raz trzeci, o miejsce w Ratuszu... Niektórzy mówili mi nawet o ogłoszonym – przez „odchodzących włodarzy miasta” – bojkocie książki wśród wiernego im elektoratu. Spodziewali się bowiem laurki, a tu reportaże, wywiady i komentarze ukazały nagą prawdę o mieście, do którego kiedyś ściągali tłumnie ludzie, by poprawić swój los, a dziś wypędza ich bieda.
 


© Ryszard Bilski

Ostatnie komentarze

  • Pleban powiedział(a) Więcej
    Panie Ciok, kończ Waść, wstydu oszczędź! Możesz jeszcze zachować resztki godności. Ludzie zrozumieją, a z... 2 dni temu
  • Stefan powiedział(a) Więcej
    Jak widzę tego kłamczucha to mnie mdli 2 dni temu
  • BiZet powiedział(a) Więcej
    Suma summarum - nie mana kogo głosować ! 2 dni temu

Komentarze pozostają własnością ich twórców - redakcja TSK24.pl nie bierze za nie odpowiedzialności. Nick nie jest zastrzeżony dla jednego użytkownika.
Serwis nie ma obowiązku publikacji nadesłanych materiałów. Materiały nie zamawiane przez Serwis Informacyjny TSK24.pl nie podlegają zwrotowi. Autorzy materiałów publikowanych w serwisie wyrażając zgodę na ich publikację przenoszą jednocześnie prawa do nich na rzecz Serwisu Informacyjnego TSK24.pl. Serwis zastrzega sobie również prawo do wykorzystywania zamieszczanych materiałów w celach promocyjnych i reklamowych na wszelkich polach ekspozycji.
Wszystkie Prawa Zastrzeżone - Żadna część jak i całość materiałów zawartych w portalu TSK24.pl nie może być powielana i rozpowszechniania lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją, fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie.
Wszelkie wyżej wymienione postępowanie bez pisemnej zgody wydawcy - PPHU MPC-TECH ZABRONIONE!