Powiadomienie o plikach cookie Strona korzysta z plików cookies i innych technologii automatycznego przechowywania danych do celów statystycznych, realizacji usług i reklamowych. Korzystając z naszych stron bez zmiany ustawień przeglądarki będą one zapisane w pamięci urządzenia, więcej informacji na temat zarządzania plikami cookies znajdziesz w Polityce prywatności.

Kontakt z redakcją: tel. 41 2511951 alinajedrys@gmail.com


BEZPŁATNIE PUBLIKOWANE SĄ JEDYNIE OGŁOSZENIA NIEKOMERCYJNE.

  • Kategoria: Wywiady

Wołodyjowski na emeryturze

„Byłem skłuty przez kleszcze, poparzony przez trujące rośliny, głodny, brudny i niewyspany. Zmęczenie było tak wielkie, że zacierała się granica pomiędzy rzeczywistością a snem. Ale jak nie przeszedłeś przez to  gówno i upodlenie, to nie jesteś rangerem. Zasypiałem ze zmęczenia na posterunku, lecz nadal — we śnie — toczyła się akcja z życia, kontynuowałem służbę. A gdy się budziłem, to nadal... śniłem. Tego pan nie zrozumie, to trzeba przeżyć, doświadczyć na własnej skórze. Dwa razy całkowicie urwał mi się film. Obudziło mnie szarpanie i wyzwiska sierżanta. Rozkazał mi przejąć dowodzenie plutonem”.

Z rangerem, generałem Romanem Polko, b. dowódcą „Gromu” rozmawia Ryszard Bilski


Prawdziwy żołnierz nie glansuje butów

Ryszard Bilski: — Jest pan jednym z kilku zaledwie rangersów w Polsce i kilku tysięcy na całym świecie. Rangersi są najlepiej wyszkolonymi żołnierzami na kuli ziemskiej. To prawdziwa elita, którą na pierwszy rzut oka wyróżnia tylko niewielka, półkolista naszywka „Ranger” na lewym rękawie...
Generał Roman Polko: — Celne spostrzeżenie, bowiem nie lśniące buty, ale odwaga i wyszkolenie, motywacja i dyscyplina stanowią o elitarności. Gdyby podstawowym kryterium miał być wygląd, to kompania honorowa plasowałaby się na pierwszym miejscu, nawet przed „Gromem”, którego żołnierze nie potrafili — jak pamiętam — godzinami siedzieć, pluć na szmatkę i glansować oficerki. Żeby uzyskać zaś prawo do noszenia wspomnianej przez pana naszywki trzeba wylać z siebie wiele, wiele litrów potu, zaakceptować, przejść i — najważniejsze — przeżyć wprost niewyobrażalne wyrzeczenia, żeby nie powiedzieć tortury fizyczne i psychiczne. Fala w naszym wojsku, o której przed laty było tak głośno, to małe piwo, w dodatku słodowe, w porównaniu ze szkoleniem rangersów. Na szczęście mam to za sobą.

R.Bi.: — Ale wielu młodych ludzi, którzy — nie tak jak przed laty ich ojcowie — nie ucieka już dziś przed wojskiem, lecz garnie się do żołnierskiego rzemiosła, marzy by zostać rangerem. Proszę zatem opowiedzieć nam swoją drogę do tego tytułu.
R.P.: — Mój ojciec nie uciekał przed wojskiem i mnie też nie starał się wykupić i obronić przed służbą. Przeciwnie. Zawsze z dumą wspominał ten okres w swoim życiu i podkreślał, że prawdziwy mężczyzna musi przejść przez tą życiową próbę. Na szkolenie rangersów trafiłem jednak przez przypadek i o dziesięć lat za późno. Jest to bowiem szkolenie dla dwudziestolatków, ja zaś miałem wówczas już trzydzieści pięć lat. Było jeszcze tylko trzech kursantów w moim wieku, w tym jeden Czech... Nie powiodło mu się, został wylany, bo ukrył w skarpetkach witaminy.

R.Bi.: — ?
R.P.: — Uznano to za bardzo poważne złamanie regulaminu. Musiały nam bowiem wystarczyć bardzo mikroskopijne racje żywnościowe, które otrzymywaliśmy raz na kilka dni. A jeśli chodzi o ten mój przypadek... Wysłano mnie do Stanów Zjednoczonych na „wysokozaawansowany, specjalistyczny kurs dla oficerów wojsk powietrzno-desantowych”. Gdy wsiadałem do samolotu, to okazało się, że chodzi o trzy „ostre szkolenia-ćwiczenia”, w tym rangersów. Zaliczyłem ciurkiem wszystkie. Ten ostatni, z największym trudem. Dość powiedzieć, że naszywki „Ranger” zdobyła tylko jedna trzecia uczestników.
Kurs trwa sześćdziesiąt dwa dni. Składa się z kilku faz. Najtrudniejszy jest początek: „rap week”, czyli tydzień gwałtu. Podczas wyjątkowo intensywnych sprawdzianów odpada zwykłe jedna trzecia kursantów. Następnie organizatorzy serwują tzw. unitarkę, czyli wszystkiego po trochu, potem zajęcia w lasach, w górach, szuwarach i bagnach Florydy. Przerwy pomiędzy poszczególnymi fazami były bardzo krótkie, po pierwszej — osiem godzin, po drugiej — sześć... Pranie mundurów, golenie głów na kolano. Traktowano nas niezwykle brutalnie. Sierżanci mówili nam mnie „kurdupel z Polski”, bo nie jestem wysokiego wzrostu.

„Dzień świni”, czyli zemsta sierżantów
 
R.Bi.: — W Polsce, życzliwi koledzy, nazywają pana Wołodyjowskim.
R.P.: — To miłe. Kurdupla puszczałem mimo uszu, ale bolało mnie naigrawanie się z uczuć narodowych, religijnych. Zamknąłem się z moim bólem, by nie dać satysfakcji sierżantom, którzy starali się stworzyć atmosferę dyskomfortu psychicznego. To było jedno z ich zadań, bo oni też pracowali na swoje cenzurki, które my im musieliśmy wystawiać. Każdy sierżant, ale o tym nie wiedziałem wtedy, marzył o jak najgorszej opinii, gdyż dzięki temu rósł jego autorytet. Żeby sobie ulżyć zmieszałem ich — tak, jak oni mnie — z błotem. Ale niektórzy wypisywali laurki, w nadziei, że będą dzięki temu lepiej traktowani... Skutek był odwrotny. Zostali wyśmiani i poradzono im, żeby pojechali do domu, do pełnych lodówek i położyli się w ciepłych łóżkach, gdyż najbardziej brakowało nam jedzenia i snu. Niektórzy nie mogli się powstrzymać i za jednym posiedzeniem zjadali prowiant, który miał im wystarczyć na kilka dni, a nie wolno było, na przykład, jeść leśnych owoców. Za zjedzenie kilku jagód wyrzucano z kursu. Jeden z kolegów z Polski, który wcześniej ukończył kurs doradził mi: „Smaruj suchary masłem orzechowym, to doskonały wabik na mrówki, będziesz miał suchary z mięsem”. 

R.Bi.: — Czy nie można było dokupić sobie jedzenia w kantynie?
R.P.: — Na bagnach nie ma kantyn. Wprawdzie regulamin nie zabrania przysyłania żołnierzom paczek żywnościowych, ale sierżanci pilnują, aby nie docierały one do adresatów. Mogą być odsyłane, albo przetrzymywane do „dnia świni”.  

R.Bi.: — Co to takiego?
R.P.: — W ostatnim dniu każdego z etapów szkolenia sierżanci ogłaszają wielkie obżarstwo. Rozpakowuje się wszystkie paczki od rodzin i znajomych i żywność trafia na wspólny stół. Góry żywności. Pada komenda: jeść! Wielkie żarcie, każdy je co ma pod ręką, byle jak najwięcej, niepotrzebne są widelce, noże, ludzie zachowują się... No właśnie, to przecież „dzień świni”. Po trzydziestu minutach — stop. Koniec jedzenia. To co zostało trafia na śmietnik. Nietrudno sobie wyobrazić, jak czuliśmy się po tym wielkim obżarstwie, poprzedzonym trzytygodniowym postem, a sierżanci zafundowali nam po tym obżarstwie  pompki... Druga w nocy. Pobudka. Bieg na orientację...
Był jedyny niezawodny sposób żeby wytrzymać fizycznie i psychicznie: przechytrzyć, wykiwać sierżanta, wciąż pokazywać, że choć dostałem w tyłek, to jestem zadowolony i sprawny. Każdy starał się być zawsze gotów do nowych zadań. Gdy tylko sierżant miał jakieś polecenie, to przekrzykiwali się: „Ja to zrobię najlepiej”. Na to sierżant: „Idioci, ja chciałem tylko trzech”. I pozostałym kazał „pompować”. Po kilku minutach pytał czy mamy dosyć. Padaliśmy ze zmęczenia, ale odpowiedź była zawsze ta sama: „Nie, jeszcze chcemy”.

Poznałem samego siebie
  
R.Bi.: — Przecież sierżanci wiedzieli, że ich oszukujecie..
R.P.: — Wiedzieli, to była swoista gra.  

R.Bi.: — Czy miał pan kiedyś tak serdecznie dosyć sierżantów i tej walki o naszywkę rangera na rękawie?
R.P.: — Pewnie, że były takie chwile. Często. Byłem skłuty przez kleszcze, poparzony przez trujące rośliny, głodny, brudny i niewyspany. Zmęczenie było tak wielkie, że zacierała się granica pomiędzy rzeczywistością a snem. Ale jak nie przeszedłeś przez gówno, upodlenie, to nie jesteś rangerem. Zasypiałem ze zmęczenia na posterunku, ale nadal — we śnie — toczyła się akcja z życia, kontynuowało się służbę. A gdy się budziłem, to nadal... śniłem. Dwa razy całkowicie urwał mi się film. Obudziło mnie szarpanie i wyzwiska sierżanta. Rozkazał mi przejąć dowodzenie plutonem. Poczułem nagły przypływ adrenaliny. Teraz ja zacząłem szarpać i budzić kolegów, okładać pięściami, wyzywać, polewać wodą. Po dwudziestu czterech godzinach przekazałem dowodzenie następnemu. Ale nie dane mi było odpocząć. Zrobiono mnie radiotelegrafistą. Przewróciłem się pod ciężarem plecaka i radiostacji, spadłem ze skały. Zemdlałem. Półprzytomny usłyszałem — kojące moją duszę i ciało — słowa sanitariusza: „Złamał nogę”. Co za ulga, opuszczę kurs honorowo — pomyślałem. Niestety, prześwietlenie wykazało tylko skręcenie. A więc dalej maszeruję. Śpię i idę. Idę i śpię. Dwadzieścia kilometrów. Nogi we krwi. Poszedłem do lekarza. Kazał sanitariuszowi ściągnąć krew z pęcherzy, osuszyć ranę, założyć sztuczną skórę i dalej w drogę.
W nocy skoki ze spadochronem z wysokości zaledwie dwustu metrów. Na lotnisko dowożono nas helikopterami. Z trudem wszedłem na pokład. Nagle, w ciemnościach, poczułem, że ktoś chwycił mnie za rękę, wciska jakiś pakunek i mówi: „Weź jak najwięcej i podaj dalej”. To były cukierki. Skąd taki gest? Otóż podczas wojny w Wietnamie rangersi uratowali życie pilotowi strąconego helikoptera. Wdzięczni zawsze mają dla głodujących kursantów coś słodkiego.
Nie zapomnę nigdy wymyślnego toru przeszkód. Na jego trasie — pod drutami kolczastymi — leżały zdechłe płazy i obowiązywała specjalna technika czołgania się, drogę należało torować sobie głową. Co jakiś czas padała komenda: „Nabrać piasku w dłonie i wetrzeć partnerowi w głowę”, „Nabrać piasku w dłonie i wrzucić partnerowi za koszulę”. Potem bieg ze śpiewem, a w przerwach pomiędzy śpiewem, musieliśmy wznosić okrzyki: ranger, ranger. Gdy ktoś uporczywie nie śpiewał, albo nie krzyczał był wyrzucany z kursu. Nie wiem skąd wziąłem tyle siły, aby ukończyć bieg i kurs. Może pomogło mi to, że zamiast: ranger, ranger wykrzykiwałem po polsku wyzwiska na amerykańskich sierżantów. To mi przynosiło ulgę. Ale sierżanci zorientowali się, że „Polak krzyczy w swoim języku i pewnie złorzeczy”. Zakazali mi krzyczeć po polsku.       

R.Bi.: — A jak układały się stosunki pomiędzy kursantami?
R.P.: — Po zakończeniu każdej fazy szkolenia musieliśmy się wzajemnie oceniać. Trzeba było wykazać trzy najlepsze i trzy najgorsze cechy każdego żołnierza. Ta klasyfikacja odbywała się gdy byliśmy maksymalnie obciążeni, zmęczeni... Chciano nas jeszcze skłócić.  

R.Bi.: — Co dał panu kurs, oprócz tego, że dostał pan mocno po siedzeniu?
R.P.: — Każdy z nas ma skłonność do ukrywania swoich słabości. Tam się tego wyzbyłem. Poznałem samego siebie, przekonałem się co znaczy zespół, współdziałanie. Każdy odpowiada za siebie, ale odpowiada też za drugiego człowieka. Zrozumiałem, że ci wstrętni sierżanci, właśnie to nam chcieli uświadomić, bo to jest sposób na przetrwanie, na zwycięstwo na polu walki. Przyznam się, że nie zaliczyłem jednego patrolu, bo o tej zasadzie zapomniałem... Miałem w plutonie kilku rannych. Zdecydowałem, żeby jedna drużyna została z rannymi, a trzy pozostałe wykonywały dalej zadanie bojowe. Bardzo krytycznie oceniono moją decyzję, wręcz jako skandaliczną.      

R.Bi.: — Nie rozumiem...
R.P.: — Ja też nie rozumiałem, więc mi wytłumaczono: „Jak można zostawić rannych z jedną drużyną? Ona nie będzie w stanie ich obronić. Trzeba trzymać się razem, chronić rannych wszystkimi siłami! Nie wolno się rozdzielać!”

R.Bi.: — To rzeczywiście prawda. Sama prawda.
R.P.: — I ja też zrozumiałem i poczułem wtedy, że gdzieś to przeświadczenie we mnie tkwiło, że właśnie tak należało postąpić, jak wyjaśnili mi Amerykanie. Dlaczego więc wydałem inny rozkaz? Ryszardzie, ja też — podobnie jak pan — zostałem wychowany na doktrynie Układu Warszawskiego. A co ona mówiła? Najpierw zadanie bojowe: pobić wroga. Ciągle do przodu. Ruki pa szwam, w pierjod, nie pytaj, ale prikazy wypełniaj. To miałem zakodowane. Na kursie rangersów nauczyłem się — i starałem się potem wpoić moim żołnierzom — że mają oni nie tylko prawo, ale i obowiązek poznać zadanie, jego cel, a przede wszystkim sposób wykonania, by w razie potrzeby, każdy mógł przejąć dowodzenie i nawet samodzielnie dokończyć akcję.
Dostałem porządnie w dupę od sierżantów. Nie mam o to pretensji. Uważam też, że lepiej za jakieś przewinienie „zarobić” sto pompek, niż wpis do kartoteki, który ciągnie się za człowiekiem aż do emerytury. Te sześćdziesiąt dwie doby w wielkim stresie uodporniły mnie. 

R.Bi.: — W pana opowieści główną rolę odgrywają sierżanci...
R.P.: — Sierżant w amerykańskiej armii, to nie „gaciowy”, jak to u nas w wojsku najczęściej bywało, zajmujący się wydawaniem czystej i przyjmowaniem brudnej bielizny, mundurów, lecz wysokiej klasy profesjonalista, który szkoli młodych oficerów, tak oficerów, dowodzenia plutonem, a nawet kompanią. Sierżant-major — jest taki stopień w armii amerykańskiej — to na szczeblu batalionu praktycznie zastępca dowódcy. Odwołując się do bardziej nam bliskich doświadczeń z gospodarki, amerykańskiego oficera możemy porównać do menedżera zaś sierżanta do szefa produkcji.
 
Mocni sojuszem z NATO

R.Bi.: — Czegoś tu nie rozumiem... Jest pan bez wątpienia najlepiej i najwszechstronniej wyszkolonym żołnierzem w Polsce, w dodatku generałem i od dłuższego już czasu w rezerwie kadrowej. Jak długo jeszcze? Do emerytury?
R.P.: — Jestem generałem rezerwy i tak już zapewne — niestety — pozostanie do ukończenia przeze mnie 60 lat, kiedy ustawowo zostanę przeniesiony w stan spoczynku. Ministerstwo Obrony Narodowej — po moim odejściu ze stanowiska zastępcy szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego — zaproponowało mi „pracę” polegającą na wysiadywaniu godzin na wygodnym fotelu i pobieraniu pensji za nic. Gryzło się to z moją aktywną naturą szukającą nowych wyzwań. Dlatego pozostaję w rezerwie. Ja nie chcę być generałem malowanym, lampasowym, a takich u nas najwięcej. Opowiadałem panu kiedyś, jakże wciąż aktualną historyjkę, o generale, który osiągnął już wiek emerytalny, ale chciał nadal pozostać — jak to mówił dumnie i na wyrost — w służbie. Użalał się kadrowemu, że zanudzi się na emeryturze, a ten go tak pocieszał: „Będziemy o panu pamiętać, poślemy zawsze samochód żeby przywiózł pana na obiadek, będziemy zapraszać na konferencje, na szkolenia, spotkania, zagraniczne, atrakcyjne wyjazdy studyjne”. Udobruchany generał wydukał: „No, niech będzie... Ale jaka będzie emerytura, pieniądze”? — 75 procent obecnej pensji — padła odpowiedź. Na to oburzony generał: „Jak to? Obowiązki te same, co teraz, a pensja o 25 procent niższa”?  

R.Bi.: — Co pan robi żeby nie „zardzewieć”?
R.P.: — Czas, którego mam teraz więcej, pozwala mi pełniej uczestniczyć w życiu mojej półtorarocznej córeczki, nadrabiać zaległości towarzyskie oraz pracować naukowo. Szczególnie sobie cenię spotkania z młodzieżą, która podjęła trud studiowania problematyki bezpieczeństwa narodowego i — w co mocno wierzę — tę moją armię marzeń w końcu zbuduje.

R.Bi.: — Właśnie, jak pan ocenia aktualny stan naszego wojska? Czy w razie realnego zagrożenia bylibyśmy w stanie obronić granice, suwerenność?
R.P.: — Kondycja naszych sił zbrojnych pozostawia wiele do życzenia. Braki sprzętowe, przestarzała infrastruktura, brak programów szkolenia dostosowanych do wymogów nowoczesnej, zawodowej armii, przerosty biurokratyczne... Procesu budowania profesjonalnej armii nie da się przyspieszyć na życzenie polityków, a już tym bardziej zrealizować go przy ogromnych cięciach budżetowych, a tak — niestety — obecnie się dzieje.
Reforma w większym stopniu ma charakter wirtualny niż rzeczywisty. W istocie dokonało się jedynie zniesienie obowiązkowego poboru. Żołnierzy pilnujących koszary zastąpiły firmy ochroniarskie, przyjęto trochę szeregowych zawodowych i, ze względu na brak pieniędzy, na tym zaprzestano. Wciąż mamy puste garnizony, w których liczbę żołnierzy zamiast w tysiącach liczymy w setkach, brakuje jasnej wizji stanu armii, do którego zmierzamy. Na to nakłada się niezrozumiały system dowodzenia, cztery dowództwa rodzajów wojsk i odpowiedzialne za misje zagraniczne dowództwo operacyjne, które powinno integrować działania pozostałych w tej dziedzinie, a tymczasem zajmuje marginalną pozycję w tej układance.
Na szczęście mocną stroną naszego wojska jest zmiana mentalności z armii pokazowo-defiladowej na tą, która przygotowuje się do realnych wyzwań na polu walki. Cenię nową umiejętność współdziałania na partnerskich zasadach z naszymi natowskimi kooperantami. reasumując: mamy czym i z kim się bronić, ale pozostaje nam wciąż wiele do zrobienia.

R.Bi.: — Jakie najważniejsze i najpilniejsze zadania stoją przed cywilnym zwierzchnictwem i wojskowym dowództwem polskich sił zbrojnych?
R.P.: — Przede wszystkim doprowadzenie do sytuacji, w której struktury dowodzenia siłami zbrojnymi nie będą się dublować, a kompetencje poszczególnych dowództw nie będą się na siebie nakładać. Równie ważne zadanie, to wypracowanie nowych programów szkolenia, odpowiadających współczesnym wyzwaniom zawodowej armii. Konieczne jest opracowanie „mapy drogowej”, która w najbliższych latach pozwoli zastąpić kilkadziesiąt kiepsko urządzonych garnizonów wojskowych kilkoma bazami zapewniającymi odpowiedni poziom warunków szkolenia oraz życia rodzinom wojskowych.

R.Bi.: — Na koniec tradycyjne pytanie na początku roku: czego pan życzy wojskowym i politykom, odpowiedzialnym za nasze siły zbrojne, w 2010 roku?
R.P.: — Odwagi! Odwagi w podejmowaniu trudnych wyzwań i przyjmowaniu rzeczywistości taką, jaka jest. Odradzam, zdecydowanie odradzam — tak modnego dziś — oglądania się na słupki popularności, na „paski” sondaży poparcia politycznego i podlizywania się przełożonym, bo nic dobrego społeczeństwu i państwu to nie przyniesie, a przy okazji można się poślizgnąć...


Rozmawiał i fotografował: Ryszard Bilski












 


 


 

©  Ryszard Bilski/TSK24/Team

Ostatnie komentarze

  • Daj pan spokój.. powiedział(a) Więcej
    Za co temu nieudacznikowi dziękowali?.., może za to że rozwalił dokumentnie nasze miasto i katastrofalnie je... 21 godzin temu
  • wer powiedział(a) Więcej
    czyli brak taxówkarzy... 2 dni temu
  • Kalafior47 powiedział(a) Więcej
    Miejmy nadzieję że w pace powiększą im.. to co trzeba... Tu byli kozaczkami.. tam będą dziewczynkami do wzięcia. 2 dni temu

Komentarze pozostają własnością ich twórców - redakcja TSK24.pl nie bierze za nie odpowiedzialności. Nick nie jest zastrzeżony dla jednego użytkownika.
Serwis nie ma obowiązku publikacji nadesłanych materiałów. Materiały nie zamawiane przez Serwis Informacyjny TSK24.pl nie podlegają zwrotowi. Autorzy materiałów publikowanych w serwisie wyrażając zgodę na ich publikację przenoszą jednocześnie prawa do nich na rzecz Serwisu Informacyjnego TSK24.pl. Serwis zastrzega sobie również prawo do wykorzystywania zamieszczanych materiałów w celach promocyjnych i reklamowych na wszelkich polach ekspozycji.
Wszystkie Prawa Zastrzeżone - Żadna część jak i całość materiałów zawartych w portalu TSK24.pl nie może być powielana i rozpowszechniania lub dalej rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny lub inny albo na wszelkich polach eksploatacji) włącznie z kopiowaniem, szeroko pojętą digitalizacją, fotokopiowaniem lub kopiowaniem, w tym także zamieszczaniem w Internecie.
Wszelkie wyżej wymienione postępowanie bez pisemnej zgody wydawcy - PPHU MPC-TECH ZABRONIONE!